Wójcik: Rolnictwo potrzebuje uporządkowania
Za nami konwencja PiS-u dot. rolnictwa w Przysusze. Jak ją pan ocenia?
Szczepan Wójcik: Mam pewien niedosyt, ale właściwie na plus.
Mówiono na niej m.in. to, co podnosi pan przez ostatnie lata, także w rozmowach z naszym portalem.
To jest właśnie ten plus! Mówiąc jednak poważnie, to cieszę się, że nasze postulaty przebiły się do świadomości społecznej i stały się przez to ważne dla polityków.
Jarosław Kaczyński mówi więc pańskim językiem?
Raczej językiem naszego środowiska. Cieszę się, że przeważył zdrowy rozsądek. Z mojego doświadczenia wynika, że większość kontrowersyjnych decyzji wynika z braku pełnej wiedzy na dany temat. Jeżeli dziś słyszę, że partia, która rządzi krajem, chce mocno inwestować w politykę rolną, to mam się na to obrażać?
Zbliżają się wybory, rozpoczął się zarazem tradycyjny festiwal obietnic.
Moje przedsięwzięcia biznesowe utrzymują się z produkcji, wytwórczości i sprzedaży. Maszyny, które mamy na naszych halach nie działają na obietnice, ale prąd, gaz i olej napędowy. Oczywiście rozumiem okres, w którym się znajdujemy, ale jak wspomniałem, nie zamierzam się na nikogo obrażać z jednego, może dwóch powodów.
Jakich?
Staram się być poważnym człowiekiem i nie jestem politykiem.
A może prezes Instytutu Gospodarki Rolnej powinien wystartować w wyborach, by w parlamencie walczyć o swoje postulaty?
Nie jestem politykiem, ale przedsiębiorcą zaangażowanym w sprawy społeczne – głównie te związane z rolnictwem, ponieważ na tym się znam. W tej branży trzeba też mieć jednak pewne pojęcie o polityce, a ja w ostatnich latach miałem w tej sprawie przyspieszony kurs. Siedziałem sobie spokojnie na wsi i produkowałem, gdy nagle za oknem zobaczyłem armaty wycelowane w mój dom i sąsiada. W majątek całego naszego życia.
Kiedy przyjechałem do Warszawy po raz pierwszy, to wiedziałem tylko, gdzie jest Pałac Kultury i Nauki, bo nigdy nic innego nie było mi potrzebne. Zajmowałem się czymś innym, ale w pewnym momencie bez ostrzeżenia chciano mi to zabrać. W związku z tym po prostu się broniłem, a im bardziej wnikałem w temat ataku na rolnictwo, tym więcej powiązań dostrzegałem. Zacząłem o tym mówić, a później dołączyli do mnie ludzie z mojego zespołu. Są najbardziej wierni i oddani, a w pewnym momencie też poszli na całość, bo to dobrzy Polacy, ideowi ludzie. Zapraszano mnie również do różnych mediów – być może dlatego, że to, co mówiłem ludzie popierali i chcieli tego słuchać. W pewnym sensie stałem się więc rozpoznawalny.
Budząc przy tym spore kontrowersje
Pierwsze słyszę?
A sprawy związane z hodowlą futerkową?
Dział rolnictwa, jak każdy inny.
Niektórzy mają tu inne zdanie.
Niektórzy też twierdzą, że mleko pochodzi od zgwałconych krów, a polska wieś powinna raczej przypominać skansen. Można to często przeczytać w zagranicznej prasie – głównie niemieckiej.
Wracając do polityki. Nie spotkał się pan z propozycjami startu? Wejścia na listy wyborcze?
Pojawiają się takie głosy z kilku stron. Być może są to nawet namowy, ale nie miałem czasu się nad nimi poważnie zastanawiać.
Kto widziałby pana na listach?
Już nie pamiętam (śmiech). Wie pan, że potrafię zacytować całe fragmenty filmów sprzed lat, ale mam problemy z zapamiętaniem tego, co wydarzyło się miesiąc czy dwa temu?
Spróbuję zatem pomóc. Może Sławomir Mentzen i Konfederacja? Można usłyszeć takie plotki.
Znam Sławka i podoba mi się jego tok myślenia. To bardzo porządny człowiek, pełen energii i świeżego spojrzenia na wiele spraw.
A ludzie z PiS-u?
Znam wielu. Wielu jest porządnych. Rozmawiamy też o różnych sprawach, ale lubię to, czym się zajmuję i nie wiem, czy stać mnie na politykę.
Czyżby sojusz z PiS-em?
Dlaczego musimy wszystko sprowadzać do polityki? Sojusz z Polską – to jest moja odpowiedź.
Jednak mówi pan jak polityk.
Jeżeli w rządzie – tym czy innym – są ludzie, którzy chcą realizować poważną politykę rolną i z tych, czy innych powodów zamierzają wprowadzać rozsądne postulaty dotyczące gospodarki rolnej, to nie ma, co chować urażonej dumy, tylko w tym wesprzeć. Nawet za Leszka Milera obniżono podatki i co, miałem się obrażać, bo to komunista?
Organizował pan duże manifestacje rolników. Nie ma się więc chyba co dziwić, że niektórzy widzą pana w polityce?
To miłe, ale nie po to, to robiłem. Ktoś po prostu musiał wziąć na siebie odpowiedzialność. Manifestacje faktycznie były współorganizowane przeze mnie i moje środowisko. Zarejestrowane były w stołecznym magistracie m.in. na mnie i Marka Miśkę, mojego najbliższego współpracownika. Z resztą za jedną z nich, organizowaną w czasie COVID-19, dostał mandaty na łączną kwotę 50 tysięcy złotych, ale jakoś rozeszło się po kościach. Udało nam się wówczas wyprowadzić na ulicę ponad 70 tysięcy ludzi – to były oficjalne dane policji. Nikt nie chciał nas słuchać. W przestrzeni publicznej pojawiło się tyle nieprawd i tyle dezinformacji, że musieliśmy zaryzykować. Nigdy wcześniej nie organizowaliśmy manifestacji na taką skalę. No może w grudniu 2017 roku, ale wtedy przyjechało około 10 tysięcy hodowców.
Wróćmy jeszcze do kongresu w Przysusze. Co poza obietnicami wyborczymi ocenia pan z tej konwencji rolnej jako plus?
Pomijając kwestie związane z odejściem od ideologizacji gospodarki rolnej, co jest już samo w sobie ogromnym osiągnięciem, warto zwrócić uwagę na kodeks rolny. To bardzo ciekawy kierunek. Rolnictwo potrzebuje uporządkowania w wielu kwestiach. Musimy też odejść od myślenia o rolnictwie wyłącznie jako produkcji. Możemy przecież wyprodukować, nawet dobrze i tanio, ale jeżeli nie będziemy mieli, gdzie i jak sprzedać, to nie zarobimy.
Jak będzie dobrze i tanio, to chyba nie będzie z tym problemu?
Dziś prawie wszyscy produkują dobrze i tanio – takie są wymagania konsumentów. Nie wystarczy, więc ta podstawowa dźwignia handlu. Aby być konkurencyjnym, to trzeba docierać do nowych rynków, dywersyfikować kierunki handlu i trochę kopiować działania Niemców. Z pewnością jako Instytut Gospodarki Rolnej weźmiemy udział w pracach nad powstaniem takiego kodeksu i będziemy się starali zainteresować pana wicepremiera Henryka Kowalczyka naszymi pomysłami.
Który jest najważniejszy?
Najambitniejszy. Stworzenie w Polsce największego centrum dystrybucyjno-eksportowego dla produktów rolno-spożywczych, żywności, którą skupowalibyśmy z całego naszego regionu, państw Trójmorza i przerzucali do Afryki, Indii i Chin zarabiając na marżach, które dziś odbierają nam Niemieccy pośrednicy. To tak w skrócie. Do tego kolejny pomysł na temat uporządkowania kwestii produkcyjnych, czyli nasz autorski plan stworzenia w Polsce Rolniczych Stref Ekonomicznych o surowym rygorze, ale przy jednoczesnym bezpieczeństwie inwestycyjnym.